czwartek, 20 kwietnia 2023

Kawiarniana mysz

         Tytułowa mysz to autorka tego tekstu czyli Bet, we wspomnieniach z młodości: )

     Tematem kawowym  nasiąkałam powoli, długo i skutecznie. Jedno z najmilszych wspomnień z dzieciństwa to rytuał picia kawy z lubością uprawiany niemal codziennie przez moich rodziców. Charakterystyczny chrzęst mielonych ręcznie ziaren wraz z ich aromatem  działał kojąco na wszystkich domowników. Był oznaką spokoju, stabilności i rodzinnego bezpieczeństwa. Piciu kawy towarzyszyło równie rytualne rozwiązywanie krzyżówki z Przekroju. Odgadywanie haseł integrowało całą rodzinę. I chociaż małoletni kawy nie dostawali – uczestnictwo w rytuale wystarczało do początkowego nasiąkania.

        Dorastająca młodzież kawowy zapał przeniosła z domu do kawiarnianych lokali gdzie była okazja spotkań z rówieśnikami. Pierwszym w rodzinie miłośnikiem miejskich kawiarni był starszy brat.  Czasem, w ramach braterskiego miłosierdzia, zabierał siostrzyczkę do swoich ulubionych lokali. A że był idolem i wzorem do naśladowania to kawiarniany bakcyl łatwo zaraził nastolatkę. Tak to starszy brat został moim pierwszym przewodnikiem po krakowskich kawiarniach. Zdradzał gdzie gromadzi się specyficzne środowisko. W kawiarni Literackiej gawędzili literaci oraz dziennikarze, w Europejskiej nielegalnie handlowano walutą, U Noworola bywali snobistyczni krakowianie, a do Telimeny zapraszano się na randki. Młodzież studencka lubiła bywać U Kopciuszka oraz sąsiednim Coctail Barze gdzie serwowano ekskluzywne desery -   lody Cassate oraz bitą śmietanę z owocami i przeróżne koktajle owocowe na śmietanie. Mmmniaaammm… Starsza młodzież licealna spotykała się w przytulnej kawiarence Lili gdzie w intymnym mroku    można było przycupnąć na maleńkich taborecikach otaczających niskie bardzo stoliki. Jak u krasnoludków.

 Całkiem osobną kategorią była ekskluzywna  Jama Michalika gdzie wraz z kawą (jako specjał lokalu - mrożoną!) raczono się niepowtarzalną i absolutnie wyjątkową atmosferą młodopolskiej bohemy.

Wszystkie lokale pachniały podobnie. Mieszanina aromatu kawy, bitej śmietany, tytoniowego dymu (zwłaszcza fajkowej Amphory) i czegoś specyficznego, co ja definiowałam jako drobinki artystycznych talentów oraz intelektu. Ach, krakowska snobka się odezwała: )

Bywalcy swoich ulubionych kawiarni zawsze mawiali, że tu dostają „najlepszą kawę w mieście”. Z czasem przekonałam się, że nie chodziło o smak kawy, ale wyjątkową atmosferę różniącą niektóre lokale. Bo w miejscu gdzie jest nam „fajnie” wszystko „najfajniej smakowało”. Dlatego też nie nazywam siebie kawoszem, choć pijam i lubię, lecz kawiarniolubem: )

        Opinią „najlepszej kawy w mieście” długo szczycił się mały i pozbawiony wygód Bar kawowy RIO. Owszem, kawa była dobra, parzona w ciśnieniowym ekspresie i na życzenie serwowana z płynną lub bitą śmietanką albo bez, lecz główną funkcją lokalu było stanowienie punktu kontaktowego dla znajomych i przyjaciół. Do RIO wpadano kogoś spotkać, przekazać wiadomości, załatwić przyjacielskie przysługi i przy okazji wypić kawę na stojąco. Dla poszukiwanych, akurat nieobecnych osób - karteczka z prośbą o kontakt wystawiona nad barem załatwiała komunikację. Papierowe SMS-y… Och, na próżno oczekiwałam karteczki do mnie adresowanej, ale któż by aż tak interesował się  kawiarnianą myszą?

        Pomimo tego rozczarowania wizyty w tym barze do dziś występują w moich snach jako jedne z najprzyjemniejszych wspomnień: )

        Zapał do odwiedzania kawiarni nie osłabł nawet w czasach reglamentacji produktów, w tym kawy. Wtedy lokale serwowały produkt „kawo podobny” zwany Kolumbijką lub herbatę marki „Herbata” zaparzaną wprost w szklance niezupełnie wrzącą wodą. Wrrr… Było to straszne doświadczenie lecz kawiarniana mysz przeżyła i to szukając śladów dawnych aromatów wydobywających się z ekspresów ciśnieniowych.

        W kawiarniach, zwłaszcza wieczorami, bywało tłoczno. Zdarzało się oczekiwanie na wolny stolik lub korzystanie z wolnych krzeseł przy stolikach już zajętych. „Dosiadanie się” było ogólnie akceptowane i traktowane z wyrozumiałością i niekiedy skutkowały interesującą znajomością. Tak sobie myślę, że dawne kawiarnie pełniły rolę współczesnych mediów społecznościowych. No bo jak ludzie mieli się kontaktować jeśli nie osobiście? 

Jak teraz jest w kawiarniach? Nie wiem, nie bywam, „zarobiona jestem”.

Tym tekstem pozdrawiam szczególnie ciepło Kawiarennika, z jego wirtualną Kawiarenką. 

 


               


24 komentarze:

  1. Och,aż czuje ten zapach kawy i tytoniu na wspomnienia miłych miejsc o których piszesz.Rio,Literacka,Telimena,Kopciuszek,pysznosci w Cocktail Barze i nasza naj to był Fafik na Siennej.Taki sam zabytkowy młynek kupilam tu w charity i sobie miele kawke.Z kawowym pozdrowieniem Marta uk

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mój młynek ze zdjęcia ma około 100 lat i jest na zasłużonej emeryturze młynkowej:) Jako młynek-senior pełni rolę dekoracyjną. Pewnie mieliłby kawę gdyby ktoś wyczyścił mu wnętrze ale uznałam, że nie będę ingerować w jego sferę intymną:))
      Tak, Fafik też miał swoich wielbicieli.

      Usuń
  2. Przy okazji i w RIO można było spotkać wiele znanych postaci, które wpadały tu na chwilę. PO to by złapać zastrzyk energii i wracać do swojego świata. Pamiętam ten surowy wystrój. A propos wystroju, to o ile nie zawodzi mnie pamięć, to na Zwierzynieckiej była kawiarnia Marago u sufitu której wisiały setki metalowych puszeczek z tej właśnie kawy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, w RIO można było spotkać artystów okolicznych teatrów oraz zapewne wielu pracowników nauki uczelni wyższych, malarzy i innych przedstawicieli światka naukowo-artystycznego.
      Kawiarnia Marago istniała ale wiszących puszek nie pamiętam. Chyba nie gościłam w tym lokalu:)

      Usuń
    2. Ja tam naprzeciw w czasach studenckich miałem WF

      Usuń
    3. Był tam jakiś obiekt sportowy? Chyba, chyba coś sobie przypominam ale słabo...

      Usuń
  3. Opis jest tak realistyczny, że gdyby pominąć kawowe zapachy to mógłbym się przenieść w moje łódzkie, ale jednak piwiarskie klimaty. Smaku kawy nie doceniano w moim domu, owszem piliśmy np. "Inkę", bo miała smak i zapach poprawiany różnymi chemikaliami. Także atmosfera "kawiarzy" nie była zbyt ciekawa w porównaniu z moimi "piwiarzami", gdzie np. poznałem Jerzego Urbana (wtedy ps. "Kibic") i kilku innych notabli PRL. Tutaj jednak zapach piwa mieszał się z zapachem dymu papierosowego. W kawiarenkach i kawiarniach bywałem, ale tylko dla skonsumowania słodyczy, albo jakiejś poderwanej studentki. Kawa generalnie mi nie smakowała, i nie dawała reklamowanych wrażeń. Od kilkunastu lat to się jednak zmieniło i w kawie się zakochałem, ale jako smakowiec i zapachowiec doprawiam ją różnymi specyfikami i technika zaparzania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No widzisz, mnie z kolei obce są doświadczenia piwne. Nie wiedziałam, że w Łodzi tak chętnie pijano piwo i że mieliście tam prawdziwe piwiarnie:)) Napisz kiedyś o tych klimatach oraz napotkanych notablach:)
      Jak chodzi o kawę to apogeum delektowania się jej smakiem mam już chyba poza sobą. Już nie odczuwam braku kofeiny we krwi około godz 17 jak to bywało w młodości. Mam już "nadpite":)) Doszło do tego, że czasem nawet pijam dawniej pogardzaną Inkę:))

      Usuń
    2. Myślę, że i w Łodzi kawie nie "odpuszczano", tylko może zależało to bardziej od płci. Faktycznie klimat tych kawiarnianych i piwiarnych spotkań to niezłe podłoże dla rozwoju różnych znajomości. Ale wtedy ludzie się nie bali rozmawiać tak jak dzisiaj. Chciałbym napisać coś na ten temat, ale moje pióro jest już za tępe, aby opisywać spotkania z Urbanem.

      Usuń
    3. No coś podobnego, tępe pióro! Nie jest to dobra wymówka w dobie posługiwania się klawiszami:)))
      Napisz, napisz.

      Usuń
    4. Haa ... dobra riposta. Ale ja też coś mam. Od kilkunastu lat istnieją aplikacje za pomocą których można pisać rysikiem na tablecie. Te hieroglify można potem zamieniać na dowolny charakter pisma odręcznego, i zapisywać w dowolnym edytorze i bez udziału klawiatury. Tą sama drogą można też tworzyć teksty mówiąc do mikrofonu. Niestety do tej pory sztuczna inteligencja (AI) nie potrafi z naszych ludzkich wspomnień stworzyć coś co nadawałoby się do czytania. I to uspokaja mnie, że jeszcze długo, długo AI będzie tylko ludzkim ersatzem.

      Usuń
  4. Nie strasz mnie sztuczną inteligencją! Będę bronić swojej własnej, naturalnej, jak niepodległości. Wszystkim to polecam:))
    A więc: Pisarze do piór, blogerzy do klawiatur!

    OdpowiedzUsuń
  5. No, dobrze, jestem kawopijcą. Sam zapach już mnie uspokaja i wywołuje uśmiech. Ten Twój przyjemny post tak mnie rozmarzył, gdyż w czasach studenckich przesiadywałam w Kolorowej w zasadzie dla towarzystwa, gdyż chodziło o wspólne bycie, rozmowy, śmiech, przyjemne spędzenie czasu. Kawiarnie wówczas to miejsce spotkań raczej niż picia kawy, zresztą nie zawsze dobrej.
    Zasyłam serdeczności

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak właśnie było - kawiarnia bardziej dla towarzystwa niż delektowanie się napojem, który faktycznie, nie zawsze na delektowanie się zasługiwał. To tłumaczy, że nawet paskudna Kolumbijka nie odstraszała od bywania w kawiarniach:) Pozdrowienia kawopijcu!

      Usuń
  6. Z wrocławskich kawiarni nie znam żadnej. Po przeprowadzce do Warszawy poznałam zaledwie kilka-dwie na Starym Mieście(byłam w nich przypadkowo po jednym razie), Kawiarnię Literacką na Nowym Świecie- nie spotkałam niestety żadnej znanej osoby i kawiarnię w Domu Turysty na Krakowskim Przedmieściu, gdzie w czasie 4 letnich studiów bywałam czasami, by wypić herbatę. Kawę zaczęłam pić tuż przed maturą, gdy trzeba było więcej się uczyć, a lubiłam to robić nocą. W roku 1983 pojechałam do mojej niedoszłej świekry i zabrałam paczkę niemielonej kawy. Okazało się, że nie mieli młynka, więc tłuczono mi ją w moździerzu. Była to najgorsza kawa jaką piłam. Najmilej wspominam małą kawiarenkę na Rynku w Krakowie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętam okres gdy zdobycie młynka do kawy było bardzo trudne. Sensacją były też elektryczne młynki uruchamiane na życzenie klienta w Delikatesach. Kupując tam kawę (w handlu była dostępna niemal wyłącznie w postacie ziarnistej) można było uzyskać usługę mielenia zakupu:) To brzmi archaicznie dla współczesnych ludzi, ale tak było i budziło poczucie komfortu u klientów.
      W tym czasie żartowano, że w razie braku młynka należy ziarna samodzielnie pogryźć i popijać wrzątkiem:))

      Usuń
  7. Późno, bo późno, ale zabrałem się do czytania Twojego tekstu i oczywiście padam do nóg z pozdrowienie, które, rzecz jasna, odwzajemniam. Nie było mi dane, brzdącem będąc, podziwiać krakowskich kawiarni, aczkolwiek dzięki nieżyjącemu już wujostwu swemu, odwiedziłem dwa razy Michalikową Jamę; tam zapamiętałem zapach kawy, muzykę - zdaje się, że z pianina, mnogość karykatur, tudzież obrazków i zdjęć na ścianach, atmosferę przecudną, smakowitość lodów i herbaty (dla mnie) oraz koniaku, którym raczyli się ciocia z wujkiem. Wracając do tematu kawy... otóż "właściciel kawiarenki" pijał przeważnie herbatę. Herbatę właśnie, częściej niż kawę, pito w moim rodzinnym domu, przy czym wiodła w tym prym moja babcia ze strony ojca. Musiała być to kawa Madras bądź Yunnan, nie Ulung albo broń Boże Gruzińska. Herbata babci była zwykle mocna, aż do przesady mocna, a ja poszedłem w jej ślady. Kawa też była obecna; początkowo była to specyficznie smakująca Marago, później... nazw nie pamiętam, lecz oczywiście mielona osobiście w elektrycznym młynku. Dzisiaj spożywam kawusię rzadziej - czarną zawsze bez mleka czy śmietanki i niesłodzoną; podobnież nie słodzę herbaty. Jeśli pijam z mleczkiem, wtedy słodzę. Nie gardzę też Inką i podobnymi "sztucznymi" kawusiami. Muszę jeszcze wspomnieć o pewnej kawie, którą serwowano w zakładzie przemysłowym robotnikom. Była to kawa "podrobiona" w wydaniu "czarnym" lub też mlecznym, lekko słodzonym. Otóż, nie uwierzysz, ale to "mleczne wydanie tej nieprawdziwej kawy smakowało mi najbardziej, gdy tylko dziadek przyniósł ją w butelce. Nigdy potem nie doświadczyłem tak aromatycznego smaku tego niby "podłego" napoju.
    Na koniec... odwiedziłem przed laty kawiarenkę na Rynku Głównym (wychodząc na Rynek Floriańską w prawo i do końca, po czym w lewo, tak gdzieś na rogu mniej więcej, w której zobaczyłem profesora Wiktora Zina, który, jak wieść niosła, do tejże kawiarenki zwykł zachodzić w niedziele... ale czy to prawda, tego nie wiem. Alem zanudziwszy... pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zanudziwszy, bardzo miłe i ciekawe wspomnienia. Zwłaszcza te o dziadkowej kawie z butelki:))
      Ja zapamiętałam rytuał parzenia kawy biurowej z pierwszych lat mojej kariery zawodowej. Ktoś mielił ziarna w elektrycznym, wspólnym młynku wdzięcznie nim potrząsając, ktoś gotował wodę w czajniku na maszynce elektrycznej i anonsował głośno: "woda pod parą"!!! Zalewano kawowy proszek wprost w podstawianych szklankach zachwycając się utworzoną na powierzchni pianką:)) Aż żal było napój mieszać bo pianka dawała spore wrażenia estetyczne. Smakowało wybornie.

      Usuń
  8. Kawę w lokalu zdarzyło mi się ostatnio pić na imprezie urodzinowej żony. Samoobsługa w temacie, bo trzeba sobie samemu zaparzyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Samoobsługa psuje kawiarniany efekt. To dobre na stacji Orlen, w lokalu wymagam kelnerskiej obsługi. O!

      Usuń
  9. Klik dobry:)
    Miałam kiedyś podobny młynek. Gdzieś przepadł, czego bardzo żałuję. Dawne kawiarnie wspominam z sentymentem. Na spotkania przy kawie chodziłam kilka razy w tygodniu. Teraz zastanawiam się, skąd był na to czas? W moim przypadku sprawdza się powiedzenie "korzystaj z wolnego dopóki pracujesz, bo na emeryturze nie będzie czasu".
    Pozdrawiam serdecznie z nad filiżanki kawy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zarządzamy poszukiwania zagonionego młynka? Może czyta blogi i się odezwie:))
      Skąd był na to czas - do dobre pytanie. Często się nad tym zastanawiam czy dawniejsze dnie i wieczory nie były dłuższe? Albo bardziej "rozciągliwe"? I to nie praca zawodowa była przeszkodą bo wiele spraw odbywało się w czasie "po pracy". Teraz nawet czas "po pracy" ma inny wymiar i znaczenie.
      Ech...

      Usuń
  10. W kawiarniach nie wysiadywałem, ale obserwowałem kawowe poczynania pań koleżanek w pracy. Otóż robiły sobie z rana kawę (mieloną zalewały wrzątkiem), a później jeszcze co najmniej 2-3 razy zalewały pozostałe fusy, Było to w czasach, gdy kawa jeszcze w handlu występowała, jednak była dość droga. (Mareczek)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taką kawę, parzoną wielokrotnie, nazywano "emerytką":)) Byli też amatorzy zjadania fusów a także wróżenia przyszłości z układu kawowych resztek na dnie filiżanek:))
      Niewątpliwie jakaś magia w tym napoju była i jest zawarta:)

      Usuń

Dla błądzących - pomoc przy komentowaniu:

Jeśli nie masz konta w Google wybierz opcję:

- Anonimowy, ale podpisz się pod treścią komentarza, proszę.

- Nazwa/adres URL w okienku Nazwa wpisz swój nick lub imię, a w okienku adres URL wkopiuj adres swojego bloga

Za wszystkie komentarze bardzo dziękuję.