My, miejska rodzina, na wakacje jechaliśmy na wieś gdzie byliśmy letnikami w wynajętych „u gospodarza” pokojach. A oto nasz wakacyjny przewodnik!
Przewodnik nasz był bardzo zgrabny, szczupły i poręczny. Mieścił się w damskim koszyku i chłopięcym chlebaczku. Ale i tak, najczęściej noszony w ręku bo potrzebny co i rusz. Ach, tu kwiatek, a tam krzaczek i znowu jakaś nieznana roślinka! Bach! Siadamy więc w trawie i do roboty!
Poznawanie nazw gatunków napotykanych na polach i przydrożach roślin było dla nas zajęciem pasjonującym. Była to nieomal detektywistyczna robota wymagająca cierpliwości i sporej wiedzy botanicznej. Krok po kroczku, Przewodnik prowadził przez kolejne stopnie w roślinnej klasyfikacji aż… Ukazywał się obrazek badanego okazu opatrzony nazwą botaniczną, zwyczajową i naturalnie „po łacinie” też. Wystarczyło porównać obrazek z badaną roślinką i gotowe.
Oznaczanie gatunków roślin wciągnęło całą rodzinę. Wszyscy chętnie wyszukiwaliśmy na trasie spaceru materiały do pracy dla naszego botanicznego detektywa. Kibicowaliśmy wiernie i po pewnym czasie poznawaliśmy „na wyrywki” większość polnych kwiatków. Nawyk nazywania poszczególnych gatunków stał się wakacyjną obsesją a we mnie utkwił na długie lata i wpłynął znacząco na wybór kierunku kształcenia. Gdy już nie byłam „za mała” i poznałam tajniki botaniki kontynuowałam pasję brata, ale już niestety bez większego dopingu ze strony rodziny. Och, taki los.
Z upływem lat wraz z koniecznością wypełniania różnych życiowych i zawodowych obowiązków wiedza botaniczna uleciała jak „sen jakiś złoty” ale z Przewodnikiem się nie rozstałam. Zajmuje zacne miejsce na półce z ulubionymi książkami i przypomina o szczęśliwych dziecięcych latach na rodzinnych wakacjach.
Hi, hi, hi... Przypomina też o utraconych umiejętnościach i "ulecianej" wiedzy.
Faktycznie, jak w znanej piosence "To były piękne dni" ten czas wspominam z największym sentymentem. Rodzinę miałem liczną, czworo dziadków i - jak wynika z drzewa genealogicznego - jedenaścioro pradziadków. Nie wszystkich pradziadków znałem, ale zapewne oni znali mnie. I to od nich, w ramach opieki, pobierałem podstawową wiedzę o świecie. Zanim poszedłem do szkoły umiałem czytać, pisać i liczyć do 10. Grałem na skrzypcach jak na gitarze, "zdobyłem" wszystkie drzewa w ogrodach moich dziadków, no i oczywiście uczyłem się rozpoznawania różnych gatunków drzew i roślin.
OdpowiedzUsuńCzerpanie wiedzy o świecie od rodziny to najlepsze co może się dzieciom zdarzyć. Bardzo często zainteresowania i pasje są "zaszczepiane" u młodych w sposób naturalny. Tak powstają rodzinne więzi i tradycje.
UsuńGratuluje ilości pradziadków! To niezwykłe w czasach naszej młodości. Dziadkowie umierali dużo wcześniej a pradziadkowie to już całkiem pojedyncze przypadki były:))
Klik dobry:)
OdpowiedzUsuńTakie zajęcia, jak miałaś na wakacjach, raz zorganizowała nam nauczycielka. Miło wspominam lekcję oznaczania gatunku nieznanej rośliny.
Pozdrawiam serdecznie.
To było w programie nauki biologii w liceum. Dość marginalnie traktowane bo tak naprawdę umiejętność ta była przydatna jedynie dla zamiłowanych przyrodników. Dobrze, że w ramach kształcenia ogólnego pokazywano jednak taką metodę badania świata:)
UsuńNa wsi u dziadków spędziłam pierwsze 6 lat życia. Z chwilą pójścia do szkoły tylko wakacje. Nie poznawałamjednak roślin na łąkach, bo dziadkowie byli zajęci gospodarstwem, a starsza siostra towarzystwem chłopców. Biologia do dziś pozostała moją "piętą achillesową". Jednak te lata wspominaj najprzyjemniej. Ukłony.
OdpowiedzUsuńA ja, urodzony mieszczuch, na wsi spędziłam 35 lat zawodowej działalności:)) Tak to się dziwnie życie układa.
UsuńBiologia jest nauką dla zainteresowanych - ja uwielbiałam i chętnie się jej uczyłam.
Witaj Bet :)
OdpowiedzUsuńZachęcasz nas do wspomnień wakacyjnych. Przez osiem lat spędzałam wakacje u babci Stefani w Sieprawiu. Tak było wygodnie dla Rodziców. Bo co zrobić z dzieciakiem przez dwa miesiące wakacji. To jeden miesiąc, a w drugim tradycyjnie zamieniałam się w kolonistkę. Siedem razy byłam w Maniowych, raz kolonię zorganizowano w Dziwnowie. Aż nastał rok 1969. Na kolonię już byłam za duża, więc Mama pozwoliła mi pojechać z rodziną mojej przyjaciółki na letnisko. Gdzie? Do Nowej Białej.
To tam, 20 lipca 1969 oglądałam lądowanie Amerykanów na Księżycu. Wszyscy mieszkańcy Nowej Białej siedzieli przed telewizorami. O niczym innym się nie mówiło tamtej nocy. Minęło 52 lata i zobaczyłam w niedzielę tragedię mieszkańców.
Odnalazłam na mapach Google maleńki, murowany domek. Ten sam, w którym spędzałam
wakacje. Nic się nie zmienił. Mam nadzieje, że ocalał, bo stał po drugiej stronie uliczki.
Elżbietka53
Wiesz, tak sobie teraz myślę, że nie było wielkiego wyboru na spędzanie wakacji. Fundusz Wczasów Pracowniczych nie działał w każdym zakładzie pracy chyba bo moi rodzice nigdy z tego nie korzystali. Ja jeździłam na obozy harcerskie a wcześniej zawsze z rodzicami na letniska. Jakimś sposobem wynajdowano gospodarzy chętnych do wynajmu pokoi. Jak? Nie było przecież ogłoszeń, reklam itp... To były chyba "polecanki" przez znajomych lub odświeżanie dawnych znajomości. Moi rodzice wybierali miejscowości znane im z lat wczesnej młodości a czasem miejsca gdzie okresowo mieszkali, czasem miejsca jakoś związane z pracą zawodową. Nigdy na "chybił trafił":))
UsuńW Nowej Białej też kiedyś byłam na obozie. Oby ludzie tam zdołali się podnieść po pożarze.
Na kolonii nie byłam nigdy!
Pamiętam swój zielnik, też wakacyjny. Zaczęło się od tego, że w szafie wuja-leśniczego znalazłem album z zasuszonymi roślinami - i bardzo mi się to spodobało. I zaczęło się kolekcjonowanie. Wynajdywanie, wykopywanie, suszenie, wklejanie. A na końcu, gdy przyszło do podpisywania, zwykle się szło do wuja i pytało: A co to jest za roślina?
OdpowiedzUsuńNitagerze, rozgość się na mojej łące:)) Miło, że podzielasz zamiłowanie do roślin. To fascynujący świat i wspaniałe hobby. Wuj - leśniczy to skarb w rodzinie:))
UsuńNiestety wciąż stwierdzam, że jeśli jakąś wiedzę o roślinach zdobyłam w dzieciństwie to ślad po niej jest zawstydzająco skromny. Pamiętam najlepiej szukanie czterolistnych koniczynek a także wyplatanie wianków z koniczyny, stokrotek, czasem z dodatkiem maków, których wtedy na łąkach nie brakowało. Miłe to wspomnienia...
OdpowiedzUsuńNie można pamiętać wszystkiego czego się za młodu nauczyło. Ważne, że wspomnienia miłe:))
UsuńCzterolistne koniczyny zdarzyły mi się kilka razy w życiu - nie zauważyłam jednak jakieś znaczącego szczęścia od nich płynącego:))
W opisywanym przez Ciebie okresie chłonąłem wszelka wiedzę jak gąbka. Może nie o roślinach, ale o grzybach i ptactwie.
OdpowiedzUsuń"Gąbki" z tamtego wieku miały dość trudno bo chłonąć można było z książek, czasopism i przekazu ustnego mądrzejszych od nas głów. Nie wystarczył jeden, często leniwy, klik w link.
UsuńLata dziecięce nie zawsze są miłe, ale zawsze wspomina się je z jakąś, specyficzną nostalgią.
OdpowiedzUsuńA. - zwróciłaś(eś) uwagę na to o czym zapominają ludzie, którzy w dzieciństwie nie doświadczyli niedobrych i złych okresów. Dobrze o tym przypomnieć, że nie wszystkim dane było zachwycać się kwiatkami bo mieli inne, często poważne problemy.
UsuńCzy nostalgia zawsze występuje - nie umiem stwierdzić z całą pewnością.
Biologia i fizyka to nauki, których od dziesiątek lat szkoła nie jest w stanie nauczyć. Fizykę w koniecznym do życia zakresie jakoś w końcu zacząłem pojmować sam, co do drzew - znam tylko dąb, klon i lipę, oraz świerk, sosnę i - z trudem - modrzew. Ustawiczne narzekanie na wywiadówkach na nauczycieli tych przedmiotów nic nie zmieni - to program jest winien, a nie oni.
OdpowiedzUsuńNo widzisz jak to jest, mnie szkoła nauczyła biologii a fizyki wcale:)) Uważam, że to kwestia indywidualnych predyspozycji.
UsuńRozróżniasz podstawowe gatunki drzew i to wystarczy dla zachowania poziomu człowieka ogólno wykształconego choć nie wątpię, że w niektórych dziedzinach wystajesz ponad poziom przeciętniaka. Indywidualne predyspozycje!
Klik dobry:)
OdpowiedzUsuńByłam na łące. Wprawdzie bez przewodnika, ale rozpoznałam barszcz Sosnowskiego. Zdominował całą łąkę. Jeśli do barszczu dodać kleszcze, to czym prędzej z takiej łąki trzeba uciekać, co też uczyniłam. Uznałam, że bezpiecznej mi będzie tutaj - na łączce w "Koszyku". Takim sposobem nie powstała konkurencyjna ;) notka o roślinach, choć wzięłam ze sobą aparat fotograficzny i notatnik, a nawet upiększyłam się i odmłodziłam do selfie. :)))
Pozdrawiam serdecznie.
Ach, szkoda, że "konkurencja" poddała się walkowerem:))
UsuńBarszcz Sosnowskiego trzeba omijać z daleka. To wredna i zabójcza roślina, bardzo inwazyjna.
A kleszcze? W czasach "mojej łączki" nikt nawet o tych robaczkach nie słyszał choć na pewno istniały.
Barszcz został zawleczony do nas ze wschodu - chyba z Ukrainy. A kleszcze kto nam podrzucił?
No, właśnie! Kto podrzucił kleszcze? Raczej nie Amerykanie. Oni w zrzutach stonki specjalizowali się. :)))
UsuńZarządzam śledztwo! Mam wprawdzie jedna hipotezę, ale jest banalna więc wolę zdać się na kreatywność łąkowych śledczych:))
UsuńLupy w dłoń i na łąkę marsz omijając z dala barszcz!
Nasz Kolega Goździkowy napisał kiedyś na moim blogu pod notką o stonce i azotoksie, że "Każda fura gnoju wywieziona na pole, to cios w amerykański imperializm. To miał być rewanż, za stonkę ziemniaczaną której nie imały się nawet pochodne azotoksu."
UsuńA teraz tylko z lupą mamy iść na kleszcze?
A skąd my teraz furę gnoju weźmiemy skoro krowy na wsi już prawie nie istnieją? Nawet swawolna Jagna może czuć się bezpiecznie.
UsuńNa kleszcze zatem "szkiełkiem i okiem"!