Oj wiedzą,
wiedzą! Zwłaszcza tacy „zasiedziali” od dziesięcioleci:)
Oto
moje wspomnienie z dzieciństwa czyli jak było bardzo, bardzo, dawno temu:
W bliskim sąsiedztwie, dosłownie „drzwi w drzwi”, mieszkała
rodzina owiana złą sławą. Tym samym powstaje rysa na moich dotychczasowych
wspomnieniach określających dzieciństwo jako radosne i szczęśliwe gdyż tuż za
ścianą czaiła się kobieta „z piekła rodem” – delikatnie mówiąc prawdziwa zołza
dla otoczenia oraz swojej rodziny także. Osiedlowe dzieciaki mówiły, że to
wiedźma i lepiej uciekać w razie spotkania. Dorośli snuli hipotezy o mrocznej
działalności tej kobiety rzekomo kolaborującej z Niemcami podczas okupacji, a
nawet o rzekomym pełnieniu funkcji kapo w jakimś obozie jenieckim. Hmm… Może to
wynik wojennych skojarzeń gdyż omawiana Zołza dysponowała pojazdem znanym z
wyposażenia wojsk okupanta – motor z boczną przyczepką. Może więc to tylko mit,
a może jednak nie.
Kobieta owa, zwyczajem wszystkich „zołz” miała zawsze zły
humor. Nikt nie widział jej nigdy uśmiechniętej, była kłótliwa i czepiająca się
wszystkiego oraz wszystkich dookoła. Jedną z jej ofiar był mój „mieszkający w szafie” pies wspominany w notce z dnia 5 lutego 2025. Pies mający w sobie geny stróża
podwórzowego zwykł był szczekać na balkonie. Obrywał za to kamykami rzucanymi z
sąsiedniego balkonu Zołzy, a do Rady Zakładowej w miejscu pracy mojego ojca
wpłynął donos za zakłócanie spokoju. Taki donos w owych czasach to była
prawdziwa nieprzyjemność więc pies został objęty ścisłym nadzorem domowym oraz
uciszaniem po każdym pierwszym szczeku. I już nigdy nie zostawał sam w domu.
Zołzowatość dotykała męża tej kobiety, który czasem nie był
wpuszczany do mieszkania. Jednego razu skorzystał z przejścia wąziutkim gzymsem,
który łączył nasze balkony. Po jakimś czasie znikł z osiedlowego horyzontu zabierając
z sobą syna i wtedy mieliśmy za ścianą już tylko matkę z córką. Niestety
zołzowatość matki odbijała się na dziecięcych relacjach i żadna z osiedlowych dziecięcych
grup nie przyjęła tych dzieciaków do swojego grona. Przeciwnie, „zołzowe” dzieci
były obwiniane za wszelkie krzywdy. Do dziś pamiętam aferę, która wstrząsnęła
blokową społecznością, w sprawie zaginionej lalki, rzekomo skradzionej przez
zołzową córkę…
Wiele lat potem:
Zołza się zestarzała. Dorosła już córka poszła „na swoje”,
urodziła swoje dzieci. Osamotniona matka nadal pielęgnowała izolację od
otoczenia, a swoje złości wylewała poprzez głośne monologi kierowane w pustą
przestrzeń klatki schodowej, do nikogo. Na balkonie należącym do wspólnej
klatki schodowej suszyła na słońcu swoje długie, siwe włosy. Jedyną osobą,
która ją odwiedzała był córki syn. Przychodził sam, bez matki, wykonywał drobne
prace domowe dla babci, która odzywała się do niego całkiem „ludzkim głosem” a
nawet pieszczotliwie. Złagodniała chyba.
Jeszcze kilka lat
potem:
Opiekujący się babcią
wnuk po jej śmierci odziedziczył mieszkanie i po gruntownym remoncie wprowadził
się tam z nowo poślubioną żoną. Nie pamiętam już jak do tego doszło, ale
zaprzyjaźniliśmy się! Wnuk Zołzy okazał się uroczym, młodym, mężczyzną, a jego
żona jeszcze bardziej :) Już nie po gzymsie, ale normalnie przez drzwi
odwiedzaliśmy się okazjonalnie, popijali kolorowe drinki w towarzystwie ich
mamy ( tej posądzanej o kradzież lalki) oraz wymieniali sąsiedzkie uprzejmości.
A to smaczne pomidorki dla młodej gospodyni, a to przejęcie opieki nad rybkami
w akwarium gdy młodzi podróżowali itp. Było miło do czasu gdy powiększona o malutkiego dziedzica, młoda rodzina
przeniosła się do większego lokum. Wtedy przez moment rozważałam powiększenie
własnej przestrzeni mieszkaniowej o ten lokal. Niestety, zabrakło finansów i
odwagi. Wrrr… do dziś żałuję. Zamiast transakcji handlowej było czułe
pożegnanie i okazjonalne kontakty potem.
Dobra passa na fajnych sąsiadów jednak trwała nadal. Po
krótkim okresie sympatycznych lokatorów krótkoterminowo wynajmujących doszło do
radykalnej zmiany właściciela. Też wyszło na dobre! Pan Nowy Sąsiad oprócz
wysokiej kultury osobistej wniósł do życia Wspólnoty dbałość o przestrzeń
zieloną pod naszymi balkonami. Ba, założył i pielęgnował prawdziwy ogród
krzewowo - kwiatowy. Aż miło popatrzeć na okazałe hortensje, które
„odziedziczyłam” po jego wyprowadzce.
No, a co teraz? Mam kolejnego, super sąsiada! Kwiatków
wprawdzie nie hoduje, ale roztacza ożywczą, uroczo młodzieńczą aurę! Taki co to
pomoże i zagada i dobrą książkę do
czytania podrzuci oraz nie narzeka (przynajmniej głośno nie narzeka) na
podstarzałe sąsiedztwo wokół:)
Morał z tej opowieści jest taki: Zołzowatość nie jest
dziedziczna i nie wnika w ściany jak grzyb jakiś :) Dobrych Sąsiadów cenić trzeba jak rodzinę.