poniedziałek, 29 grudnia 2025

Sylwestrowe wspomnienie

       Tym razem  będzie opowieść o pewnych balach z okresu „post peerelowskiego” czyli lat z przełomu XX i XXI. Jako szara myszka w PRL-u na bale nie chodziłam, z rzadka zdarzały się nawet prywatki. Balować zaczęłam w wieku dojrzałym, ale nie płochość i zbytek mną kierowały lecz powody służbowe i skażenie społecznikowskie nabyte za młodu.

        Miejsce akcji – zacna i szanowana z powodu wieku, tradycji i osiągnięć dydaktycznych wiejska szkoła rolnicza.

        Obserwując obecne standardy jakie obowiązują placówkach oświatowych ze zgrozą wspominam stan techniczny i warunki pracy w tej  szkole we wspomnianym na wstępie okresie. Ech… „Krużganki” oświaty i wychowania wypadały mam z przemarzniętych od niedogrzania rąk. Reprezentacyjny korytarz w zabytkowym budynku podpierano drewnianymi stemplami a rozklekotany parkiet zakrywano trudną do utrzymania w czystości wykładziną dywanową. Wszyscy: Nauczyciele i młodzież solidarnie bujali się na rozchwianych krzesłach. W budynku internatu, już nie zabytkowym bo wybudowanym w PRL, było jeszcze gorzej. Potykaliśmy się o wystające z posadzki połamane płytki PCV,  lekcje WF były odwoływane bo w przyległej hali sportowej panowała zbyt niska temperatura, z kranów ciekła tylko zimna woda… Pokoje uczniowskie dogrzewano „Farelkami” i suszarkami do włosów. To cud, że nikt i nic nie spłonęło. Szczególne atrakcje oferowała sala stołówki gdzie należało manewrować talerzami tak aby woda z sufitu nie kapała wprost do zupy lecz obok. To cóż, że każda inspekcja SANEPiD owocowała nakazem remontu skoro decyzje te były odraczane w nieskończoność z powodu braku środków finansowych. Och, ileż ja się takich odwołań napisałam!

Szkolnictwo, zgłasza wiejskie, było dramatycznie niedoinwestowane i już.

Wtedy, na fali odradzającego się kapitalizmu, wymyślono, że szkoły mogą, a nawet powinny, samodzielnie zarabiać na poprawę warunków pracy wykorzystując posiadane budynki i pracowników. Entuzjastów tego pomysłu nie brakowało na czele z moim ówczesnym Dyrektorem, który miał ducha przedsiębiorcy i dumnie paradował po obejściu z telefonem komórkowym wielkości walizki. Ale po prawdzie wszyscy się do tego zapaliliśmy i zaczęło się: wynajmowanie pokoi w internacie ( na szczęście nie na godziny) dla wycieczek szkolnych i przygodnych gości czemu sprzyjała bliskość Krakowa jako turystycznej atrakcji, prowizoryczne mieszkania dla osób w kryzysie rodzinnym, sprzedaż obiadów, usługi hotelowo - gastronomiczne na rzecz imprez gminnych itp.

        I tak powstał pomysł zorganizowania Balu Sylwestrowego na potrzeby remontu dachu i wymiany podłogi w stołówce internatu. Kierownik Internatu czyli ja wraz z załogą rzuciliśmy swój „życia los” na ten stos:) Znajomy zakład poligraficzny drukował plakaty, kucharki planowały menu, kierowca dostarczał produkty. Ja kontraktowałam „orkiestrę”, organizowałam obsadę Sali Balowej oraz szatni i ochronę, spełniałam rozliczne prośby o „jeszcze jeden stolik” dla kogoś spóźnionego, na domowej maszynie osobiście szyłam nakładki na obrusy aby zakryć ich niedoskonałości, wszyscy wycinaliśmy papierowe dekoracje i wespół dmuchaliśmy w kolorowe baloniki.

        To były bale niczym na Weselu u Wyspiańskiego – wiejska inteligencja w osobach nauczycieli, lekarzy, miejscowego weterynarza, małych i większych przedsiębiorców oraz wójta i sołtysa oraz miejscowa ludność przeróżnych profesji nie wyłączając pracowników oborowych, rolników i sprzątaczek. Początkowa rezerwa i nieśmiałość znikała z godziny na godzinę gdyż każdy był traktowany jako równy gość. Apogeum jedności osiągaliśmy przy noworocznym toaście w którym brali udział wszyscy obecni na terenie nie pomijając kucharek w białych kitlach i stróża nocnego przywołanego z portierni. Były fajerwerki, tańce i nie było żadnych awantur. Nic, absolutnie nic złego się nie wydarzało, cała wieś zachwycona i zbratana. Doszło do tego, że ja -niekwestionowana „gwiazda” jako organizator tej imprezy rywalizowałam o koronę Królowej Balu z córką sprzątaczki młodszą o dwie dekady. I wygrałam!


        Hmm… A wynik finansowy tych szaleństw? Pewne wrażenie robiła kwota wpłacona na konto Specjalne, ale prawdę nikt tak dokładnie nie liczył kosztów energii, paliwa, opału itp. Za to załoga pracowała za symboliczne grosze lub „ku chwale i ratowaniu miejsc pracy”. Ale i tak, po kilku takich balach dach zyskał nową pokrywę, na podłogę w stołówce  położono „parkiet” z paneli. Liczyło się, że na to zarobiliśmy:) Wartość dodana całej akcji to integracja środowiska, która była wręcz bezcenna.

        I zdarzyło się razu pewnego, że tak zintegrowana załoga pomagała wydostać się z porannej zaspy swojej ukoronowanej lecz potwornie zmęczonej Kierowniczce nie bacząc na własne posylwestrowe niedyspozycje:)

Takie to były czasy :)

 


 

 

 

2 komentarze:

  1. Hej za PRL-u to dopiero były bale jak za czasów przyśpiewki Marylki Rodowicz jaka śpiewała cudownie "Niech żyje bal" ;-) Lubię PRL. Kiedyś to i wesela były inne a co dopiero imprezy. Pamiętam te czasy ale ja akurat na imprezy czy po ślubach nie chodziłam ale koleżanki i rówieśniczki dużo mi opowiadały :-)
    Pozdrawiam
    Florianna rocznik '72 też z PRL.
    Mój blog:
    tom-craft.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Najbardziej dowcipnie opisany bal z królową w roli głównej.
    Ależ to były czasy! Ubogo i biednie, ale wesoło, wspólnie i bez zadęcia.
    Też pamiętam czas, kiedy szkoła i komitet rodzicielski urządzali bale, by zarobić na kredę i drobne remonty. Ach, te wspomnienia! I nie ma to jak młodym być i więcej nic!
    Zasyłam serdeczności

    OdpowiedzUsuń

Dla błądzących - pomoc przy komentowaniu:

Jeśli nie masz konta w Google wybierz opcję:

- Anonimowy, ale podpisz się pod treścią komentarza, proszę.

- Nazwa/adres URL w okienku Nazwa wpisz swój nick lub imię, a w okienku adres URL wkopiuj adres swojego bloga

Za wszystkie komentarze bardzo dziękuję.