To było ponad 30 lat temu…
Świeżutki
dyplom ukończenia w ręce, rozpierające uczucie dumy z posiadania skromnego, ale
zawsze, tytułu przed nazwiskiem i krótka rejestracja w pokoju Pełnomocnika ds.
Zatrudnienia. Taka procedura wynikająca z obowiązującego w tym czasie nakazu
pracy. Jak to dziwnie dzisiaj brzmi, prawda?
Dziwne
było dla nas nawet wtedy bo jakoś oczywiste wydawało się, że po skończeniu
nauki trzeba zacząć pracować. Nie dla spełnienia państwowego nakazu, ale po
prostu: taka była zaakceptowana przez wszystkich kolej rzeczy. Socjalistyczne
państwo srożyło się zupełnie niepotrzebnie wydając „nakazy” na coś co było
oczywistością. Uzasadnienie państwowego nakazu brzmiało zresztą dość racjonalnie:
studia masz darmo, dostajesz stypendia, akademiki i podręczniki – teraz to
odpracuj! Taki rodzaj kredytu obowiązywał. Kredytu dostępnego dla wszystkich
chętnych do umysłowego wysiłku.
Pełnomocnik
ds. zatrudnienia urzędował to znaczy rejestrował i sprawozdawał wyższym władzom
co trzeba, ale z jego ofert pracy korzystali nieliczni. Większość z nas bez
trudu samodzielnie lokowała się stanowiskach w dogodnych dla siebie zakładach
pracy, które nie broniły się przed nowymi pracownikami. Może miały nakaz przyjmowania
absolwentów na tak zwany staż czyli za najmniejszą stawkę wynagrodzenia?
Kandydatom nie zadawano więc pytania o oczekiwane apanaże – trzeba było brać co
dają z nadzieją na skrócenie stażu do niezbędnego minimum czyli chyba trzy do
sześciu miesięcy.
Formalności
związane z zatrudnieniem załatwiał Kierownik Działu Kadr popularnie zwany „personalnym”
. Ooooo… ważna to była osoba. W mojej firmie poszeptywano po kątach, że
personalny to „wtyka”. Informacje o pracownikach przetwarza według zaleceń „z
góry” i owej „górze” relacjonuje stan nastrojów społecznych wśród pracowników.
Prawdopodobnie były to jednak tylko wyssane z palca plotki i „strachy na lachy”.
W każdym razie ja bez żadnych ceregieli otrzymałam skierowanie na wyznaczone
stanowisko pracy i tak zostałam biuralistką w wiejskim biurze na obrzeżach
wielkiego miasta.
Drewniane,
skrzypiące pod stopami schody, mroczny pokój z malutkim okienkiem i złączone w
kwadrat wielkie, dość zniszczone biurka na których centralne miejsce zajmowały
spore maszyny do pisania. Stuk, stuk, stuk… Brrrrzzzzzzziiiiut…… i prask
opasłym wałkiem, aby rozpocząć nową linijkę tekstu. Drynnn… drynnnn… drynnn…
warczy ebonitowy telefon zdobny w gustowną korbkę. Wkrótce okazało się, że
korbki dominowały w wyposażeniu biura. Taki napęd miały także liczne maszynki
do liczenia – popularne kręciołki. Jak to warczało! Warkot i stukot świadczący
o wydajnej pracy umysłowej uzupełniał delikatny odgłos wprawianych w ruch drewnianych
korali ręcznego liczydła. Taka była melodia naszego biura.
W
niezbyt rozległym biurze centralne miejsce zajmował pokój Przewodniczącej Rady
Zakładowej. Miejsce centralne, oszklone drzwi z każdej strony, doskonały wgląd
na wszystkich pracowników… Czy to przypadek? Pani Przewodnicząca Rady
Zakładowej, żona miejscowego milicjanta, wkrótce awansuje na Kierownika Działu
pomimo braku wykształcenia i kwalifikacji oraz pomimo, że wysoko
wykwalifikowane i wykształcone młode kadry właśnie zakończyły staż. Wrrrr… Czy
to przypadek?
W
dolnej szufladzie każdego biurka znajdowała się obowiązkowo szklanka ze
spodeczkiem i łyżeczką. Centralny punkt połączonych w kwadrat biurek to miejsce
dla wspólnej cukierniczki zawsze pełnej nawet w czasach kartkowego przydziału /dział
Zaopatrzenia i Zbytu po drugiej stronie korytarza/ a początek pracy ogłaszał
ryk młynka do kawy oraz brzęk łyżeczek w szklankach z herbatą. Taka biurowa
odmiana fabrycznej syreny. Potem to już tylko stuk maszyn, głuche walenie
pieczęci i terkot kręciołków…
W
początkach kariery biuralistki najważniejszą z posiadanych kwalifikacji okazała
się umiejętność pisania na maszynie. W żadnej z ukończonej szkół tego nie
uczyli. Absolutne samouctwo wynikające z faktu posiadania małej, walizkowej
maszyny do pisania do użytku domowego.
Maszynę tę nabyli rodzice po
nic, z powodu, że była akurat dostępna w sprzedaży. Nikt nie wykonywał na niej
pracy ani nawet nie pisywał hobbistycznie. No, może to był rodzaj szpanu…
Przydała się tak naprawdę dopiero w czasie pisania prac kończących edukację.
Wcześniej używana do zabawy, pisania okazjonalnych podań i tym podobnych pism
na przynoszonym „z biura” papierze i fioletowej kalce. No i tak przypadkiem nabyło
się sztuki pisania co prawda tylko dwoma palcami, ale z zadowalającą szybkością. Ta umiejętność, doskonalona
przez lata kariery zawodowej na coraz to doskonalszych maszynach, pięknie
przydała się w początkach pracy z komputerem. Ten stan trwa nadal, pracują
tylko dwa palce: wskazujący prawy i środkowy lewy, ze zwykłą dla siebie
szybkością. A maszyna-emerytka leżakuje na poczesnym miejscu w dole szafy.
Nadal ładna, elegancka, sprawna i chętna do pracy. Tylko, że nikt jej już nie
potrzebuje… Taki los emerytów?
Generalnie odczucia mam podobne, w szczegółach już nieco inaczej. W czasie studiów pracowałem w Studenckiej Spółdzielni "Puchatek", i to zmieniło całkowicie moje poglądy na przydatność studiów, i wyobrażenia o miejscu pracy.
OdpowiedzUsuńPersonalny, czy kadrowy to była taka policja zakładowa, nie dość, że wtyka, to jeszcze partyjniak, i TW.
Moje odgłosy z pracy zmieniały się wielokrotnie i radykalnie. Faktycznie przydawały się umiejętności biurowe, ale o awansie decydowały inne kryteria, najważniejsze to chyba umiejętność przyswajania, korzystania, i interpretacji przepisów, głównie prawnych.
Podobno nie każdy personalny był wtyką. To jest właśnie chyba jakiś mit, może celowo rozpowszechniany dla strachu? Bo tak jak piszę w tekście, szeptano o personalnym źle, ale nie widziałam żadnej biurowej afery z tego powodu. Może zbyt naiwna jeszcze wtedy byłam...
UsuńKazdy ma swoje doswiadczenia.Anzai konczyl jakies studia ja nie ,ale pamietam takie czasy, ze obsluga komputera kopalnianego musiala sie legitymowac odpowiednia przynaleznoscia. Pamietam jeszcze gorsze sprawy.Np.na normalnej maszynie do pisania moglam sobie pisac do woli ale na elektrycznej to juz nie ... bo nie bylam grzeczna.Juz nie mowiac o tym kursie komputerowym - tez nie bylam grzeczna i baba.. No zwyczajnie gdyby nie to to moze bylabym dalej w Polsce??.
OdpowiedzUsuńBardzo lubiłam pisanie na maszynie. Pisma urzędowe postrzegałam czasem jak dzieła sztuki:))) Podobały mi się kolorowe pieczątki i fantazyjne na nich podpisy. Traktowałam je jak barwne plamy na obrazach. Każde pismo ozdabiane było wielka ilością pieczątek często w różnych kolorach.
UsuńW 1973 r. firma (delegatura ministerstwa) zakupiła maszynę elektryczną "Olivetti". Maszyna przeważnie stała bezczynnie, bo maszynistki nie umiały na niej pisać. Tekst był wpisywany do pamięci, a dopiero potem rozkładany na papierze tak, aby całość wyglądała super elegancko. Na tej maszynie miano pisać najważniejsze pisma, akty mianowania, dyplomy, i tp. W tym celu ściągano jedną maszynistkę, która pisała, ale nie potrafiła robić składu. I dopiero mnie się udało rozszyfrować zasady. Wtedy się nauczyłem, że nie warto przyznawać się do wielu umiejętności.
UsuńNo tak. Czasem nie warto ale czasem warto...
UsuńNajnowocześniejsza maszyna,którą oswoiłam to był Robotron - wielka jak pół biurka i umiała wiele. Nikt jej nie chciał używać - ja jakoś opanowałam jej wykorzystanie i nawet trochę polubiłam. To był ostatni etap przed komputerem.
Podejrzewam, że tym ostatnim etapem przed komputerem był teleks, udręka maszynistek przeszkolonych do obsługi tego diabła. To "cuś" zostało zlikwidowane dopiero kilka lat temu, i było bardzo przydatne na pocztach.
UsuńA tak byc moze to niepolityczne - te panie ,ktore pracowaly w biurach na etatach u nas nazywali biurwami... tak zwyczajnie ,beszczelnie hmm...
OdpowiedzUsuńTak, tak, byłam biurwą przez jakiś czas i biegałam z czajnikiem po wodę na obowiązkową herbatę...hi,hi,hi...
UsuńBiurwa słynęła z tego, że właśnie nie nadawała się nawet do parzenia kawo/herbaty. Ona była tylko do tego co dzisiaj eufemistycznie nazywamy molestowaniem seksualnym, z naciskiem na seksualne.
UsuńWydaje mi się, że to określenie żartobliwe, dotyczące wszystkich pań biurkowych.I tylko w tym znaczeniu przyznaję się do biurwowej przeszłości:)))
UsuńNo niestety, to było bardzo obraźliwe, bo .urwie płacono z prywatnych pieniędzy, a biurwie z państwowych, dlatego to budziło taką pogardę.
UsuńKlik dobry:)
OdpowiedzUsuńPamiętam, że w mojej pierwszej pracy - podczas przyjmowania mnie - zapytano, czy potrafię pisać na maszynie?
O tym, że kadrowiec to wtyka, partyjniak i TW - to nieprawda. To znaczy, mogło gdzieś tak być, ale nie należy uogólniać. W mojej rodzinie było 2 kadrowców. Żaden nawet do partii nie należał, a dla pracowników był "mamą i tatą", a nie żadną "policją".
Pozdrawiam serdecznie.
"Prawda ... nieprawda ... wydaje mi się, że nie da się w ten sposób ocenić tego w czym tkwiliśmy 40 lat temu. Tych "prawd, nieprawd" mogło być ok. 1,1-1,3 mln., bo tylu było kadrowców w PRL, dlatego z ciekawością czytam to co pisze Renata, bo wiem, że TAK TEŻ BYŁO.
UsuńTy miałaś w rodzinie 2 kadrowców, a ja byłem przez kilka miesięcy kadrowcem, potem specjalistą d/s kadr, i w końcu kierownikiem działu, og. ok. 9 lat bezpośrednio w zawodzie. W międzyczasie byłem też społ. insp. pracy, i ławnikiem w sądzie pracy.
Jeżeli myślimy o całokształcie zagadnień kadrowych (a nie tylko o fragmentach jak n.p. dyscyplina, szkolenia, prawo pracy, personalia, polityka i ubezp. społ., płace, socjał. bhp, itp.) to chyba sens tego oddaje pytanie szefa Urzędu Wojewódzkiego, który w 1990 r. zadał mi proste pytanie: "Czy potrafi pan zatrudnić i zwolnić pracownika tak, aby się potem po sądach nie włóczyć?"
P.S. Do parti nie należałem (i nie należę nadal), wtyką i TW nie byłem, ale doskonale potrafiłem wykonywać te role w PRL, bo ktoś to musiał, i musi także dzisiaj robić.
Tak też mi się teraz, z perspektywy czasu wydaje, że wielu urzędników państwowych "grało" swoje role i puszyło sztuczne piórka co stwarzało wrażenie /znów wrażenia!/ czegoś czego praktycznie nie było.
UsuńTak Bet. Wszyscy wtedy graliśmy swoje role, jedni bardziej, inni mniej, ale wszyscy, prędzej, czy później. Czy urzędnicy najbardziej puszyli swoje sztuczne piórka? Myślę, że o wiele gorszy był aktyw partyjny, i SBecja. Ale to się dawało przeżyć, obecnego systemu nie przeżyło ok. 200 tys. ludzi odbierając sobie życie.
UsuńA w kopalni "Wujek" zginęło 9 górników ...
Oj Anzai, chyba trochę przesadziłeś obwiniając system za samobójstwa.
UsuńTo system sam niedawno przyznał oficjalnie, że z powodu biedy, braku nadziei, braku pracy itp. samobójstwo popełnia średnio ok. 8 tys. osób rocznie.
UsuńBieda, brak nadziei i brak pracy występują w każdym systemie. I zawsze będą.
UsuńPiotrusiu! Dziękuję bardzo za okazję Dnia Blogera. Przespałam i przegapiłam tę doniosłą uroczystość więc postoję w kąciku i będę dygać w podziękowaniach.
OdpowiedzUsuńWITAJ BET - SPECJALNIE DLA CIEBIE BUKIET GOŹDZIKÓW PRZYTARGAŁAM - WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO SYMPATYCZNA BLOGERKO :O)
OdpowiedzUsuńPrzypomniałaś mio Bet pierwsze dni mojej pracy, niedługo będzie 35 lat , może i ja odmałpuję od Ciebie i sobie wspomnę ... eeech - jak ja nienawidziłam swojej pracy ! popatrz - a teraz ją kocham
OdpowiedzUsuńMalinko, serdecznie dziękuję za przytargane goździki! Ja przytargam dla Ciebie koszyk malin z najlepszymi życzeniami! Klik,klik, klik....
UsuńPamiętaj, że za 35 lat należy się nagroda jubileuszowa!
Biuralistką nie, ale sekretarką to się było, pamiętam, że jakiś niezwykły rym do niej został przypisany. No właśnie, a tu czasu nie było na rymy, bo obowiązki wypełniały całe 8 godzin:).
OdpowiedzUsuńJa też przypominam sobie panią kadrową jako kogoś "ważnego", to ona decydowała czy ktoś zostanie przyjęty. Teraz szefostwo ogląda zdjęcie na CV... no właśnie:).
Bet, przez jakiś czas nie będzie mnie w blogosferze, mimo to blog będzie tętnił swoim życiem. Serdecznie zapraszam i pozdrawiam:)
Skoro już wiemy, że w różnych regionach te same określenia mają inne znaczenie, to ja pamiętam, że często używało się rymu sekretarka-szparka, ale to było o wiele bardziej sympatyczne od biurwy.
UsuńAkwamarynko, będę tętnić na Twoim blogu.
UsuńMiłego tego czegoś poza blogspotem.
Anzaj, przezwisko: "szparka" powstało na skutek piosenki Maryli Rodowicz. Wcześniej chyba nieznane i nie używane. A więc to chyba dopiero lata późne siedemdziesiąte?
UsuńOczywiście, że szparkę najczęściej pamięta się z piosenki Rodowicz. Ja tylko chciałem "podrzucić" ten sympatyczny rym Akwamarynie. Ale coś tak podejrzewam, że "szparka sekretarka" mogło też oznaczać w latach międzywojennych po prostu "szybką sekretarkę". Zresztą Akwamaryna to niejako potwierdza, a ja też pamiętam, że dobra sekretarka nie miała dużo wolnego czasu, a bardzo dobra sekretarka, liczyła się bardziej od samego szefa.
UsuńA "szparka", no cóż my mężczyźni, zawsze mamy kosmate, a ostatnio nawet wygolone myśli. ;) :)
Tak, tak, niektórzy mężczyźni tak mają, że wszystko im się kosmato kojarzy:)))
UsuńSzparka w znaczeniu szybka? Nooo.... może od słowa "szparko" ?
To chyba zbyt dalekie pokrewieństwo tych słów.
Ale to prawda, że sekretarka jest ważniejsza od szefa.
W pierwszej pracy mieliśmy elektryczną, warczącą, ważącą chyba z 15 kg maszynę do liczenia Rheinmetall. Jedną na 6 czy 7 osób. Jak było dużo roboty - jedna z pań wyciągała zza szafy liczydło, reszta liczyła na kartkach.
OdpowiedzUsuńByła wszakże pani Krysia - sekretarka a zarazem maszynistka, która przepisywała naszą twórczość wszystkimi palcami. Jak pomyliła jedna literkę na pięciu czy dziesięciu stronach - było jej wstyd i przepraszała. Umiała też równo wpinać do segregatora kartki formatu A-3. Myślałem, że taki jest standard. Nielekko więc miały ze mną panie pełniące te funkcje w następnych zakładach, w których pracowałem. Oczywiście - nikomu by nie przyszło by do głowy nazwać panią Krysię biurwą...
allensteiner
Piękne wspomnienia...Aż się wzruszyłam.
Usuń- Ooooo… ważna to była osoba. W mojej firmie poszeptywano po kątach, że personalny to „wtyka”. Informacje o pracownikach przetwarza według zaleceń „z góry” i owej „górze” relacjonuje stan nastrojów społecznych wśród pracowników. -
OdpowiedzUsuńJesteś, Bet, w tym stwierdzeniu najbliższa prawdy. Otóż różne okoliczności sprawiły, że mam wiedzę w tej "materii" , że tak się wyrażę.
Ta obiegowa opinia o kadrowcach się wzięła z lat 45-57, to jest do czasów po bierutowskich, kiedy to kadrowiec, czy personalny byli ludźmi partii, albo służb. To było niemal regułą, choć nie pisaną. Potem już niekoniecznie. Służby jednak, zwłaszcza SB, podejmowały próbę "namawiania" kadrowców ( nie tylko), do współpracy. Z różnym rezultatem.
Miło, że potwierdzasz moje przypuszczenia. Wystrzegajmy się uogólnień bo okazuje się, że nie wszyscy personalni byli agentami i współpracowali ale jednak taka do nich przylgnęła opinia...
UsuńAaaaaaaaaaaaaaa, zapomniałem o maszynach do pisania i liczenia. Nauczyłem się wszystkiego, bowiem mój pierwszy w życiu zawodowym kierownik, urzędnik przedwojenny, a na dodatek kolega mojego taty, tyrał mną jak zupak w armii. Jednak byłem mu za to wdzięczny później.
OdpowiedzUsuńPiasałem, liczyłem i, podobnie jak tu wielu wspominających, maszyny były różne i przedwojenne i już nowszej generacji. Niestety nigdy się nie nauczyłem liczyć na liczydłach. Może też dlatego, że miałem dostęp do urządzeń już bardziej technicznie rozwiniętych.Przypomniał mi allansteiner tę ciężką machinę Rheinmetall. Była dobra.
Nie pomnę, jak to było z tymi biurwami i szparkami. Czy szparki były wcześniej, czy biurwy. O szparkach śpiewała Maryla Rodowicz, a to już było w latach osiemdziesiątych.
http://teksty.org/maryla-rodowicz,szparka-sekretarka,tekst-piosenki
OdpowiedzUsuńMnie się nie podobała ta piosenka i określenie "szparka". Nigdy tego nie lubiłam bo wydawało mi się po prostu głupie.
UsuńStare maszyny biurowe miały swój urok. Bardzo dumna byłam z opanowania obsługi "kręciołka" do liczenia. Jak to ślicznie terkotało!
Bet,kiedy ja zaczynałem,to już wchodziły do użytku kalkulatory,choć w niedużej ilości,w związku z czym biegało się po pokojach w poszukiwaniu tego cudeńka. Ale uchował się jeden kręciołek,o którym wspominasz. Tylko jeden koleś miał cierpliwość,opanował jego obsługę i zawłaszczył go sobie na stałe,uzależniając się od pogoni za kalkulatorem. Nazywaliśmy to ustrojstwo"ruski kalkulator",kręcić należało trzy razy do przodu-NAM NAM NAM!,następnie raz do tyłu-WAM!
OdpowiedzUsuńTo cudeńko było faktycznie jak ruski czołg. Ciężkie jak diabli i głośne straszliwie. Ale te odgłosy biurowe dawały namacalny dowód, że "tu sie pracuje"!. Dzisiejsze komputerki cichutkie i można przysnąć przy nich.
UsuńWitaj Beatko :)
OdpowiedzUsuńNie jestem na bieżąco na Twoim blogu, ale wspomnień sprzed 35 laty nie mogę przegapić :) Maszyna do pisania. Stało to cudo na podłodze w dziale kontroli jakości, do którego trafiłam po miesięcznej batalii, bo ekonomistą to ja nie jestem, chociaż po Akademii Ekonomicznej :) Błysk w oczach na widok maszyny .... i ugotowali mnie na blisko 13 lat przy tej maszynie. Uwielbiałam pisać na maszynie:) Mój Mercedes stoi po dzień dzisiejszy na komodzie w przedpokoju. W szufladach znajduję metalowe pudełeczka, a w nich taśmę do pisania na maszynie. Kalka maszynowa też zagraca mieszkanie. Nie mam sumienia jej wyrzucać, bo jeszcze nie wyschła, chociaż ma ponad 25 lat ! Na moim Mercedesie przepisałam 32 prace magisterskie moich koleżanek i kolegów z roku. Ostatni "koncert" na tej maszynie odegrałam chyba w 2000 roku. Wszyscy posługiwali się już dyskietkami, a ja wkroczyłam do redakcji Gazety z kilkustronicowymi wspomnieniami napisanymi na Mercedesie :) Redaktor Kurylczyk o mało nie zemdlał na widok takiego kuriozum. A potem usiadłam przy komputerze i chcąc pisać od nowej linii przesuwałam powietrze szukając rączki do przesunięcia wałka :)
Elżbietka53
Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję i również pozdrawiam:)
Usuń