sobota, 28 czerwca 2025

Wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi

         Oj wiedzą, wiedzą! Zwłaszcza tacy „zasiedziali” od dziesięcioleci:)

Oto moje wspomnienie z dzieciństwa czyli jak było bardzo, bardzo, dawno temu:

        W bliskim sąsiedztwie, dosłownie „drzwi w drzwi”, mieszkała rodzina owiana złą sławą. Tym samym powstaje rysa na moich dotychczasowych wspomnieniach określających dzieciństwo jako radosne i szczęśliwe gdyż tuż za ścianą czaiła się kobieta „z piekła rodem” – delikatnie mówiąc prawdziwa zołza dla otoczenia oraz swojej rodziny także. Osiedlowe dzieciaki mówiły, że to wiedźma i lepiej uciekać w razie spotkania. Dorośli snuli hipotezy o mrocznej działalności tej kobiety rzekomo kolaborującej z Niemcami podczas okupacji, a nawet o rzekomym pełnieniu funkcji kapo w jakimś obozie jenieckim. Hmm… Może to wynik wojennych skojarzeń gdyż omawiana Zołza dysponowała pojazdem znanym z wyposażenia wojsk okupanta – motor z boczną przyczepką. Może więc to tylko mit, a może jednak nie.

        Kobieta owa, zwyczajem wszystkich „zołz” miała zawsze zły humor. Nikt nie widział jej nigdy uśmiechniętej, była kłótliwa i czepiająca się wszystkiego oraz wszystkich dookoła. Jedną z jej ofiar był mój „mieszkający w szafie” pies wspominany w notce z dnia 5 lutego 2025. Pies mający w sobie geny stróża podwórzowego zwykł był szczekać na balkonie. Obrywał za to kamykami rzucanymi z sąsiedniego balkonu Zołzy, a do Rady Zakładowej w miejscu pracy mojego ojca wpłynął donos za zakłócanie spokoju. Taki donos w owych czasach to była prawdziwa nieprzyjemność więc pies został objęty ścisłym nadzorem domowym oraz uciszaniem po każdym pierwszym szczeku. I już nigdy nie zostawał sam w domu.

        Zołzowatość dotykała męża tej kobiety, który czasem nie był wpuszczany do mieszkania. Jednego razu skorzystał z przejścia wąziutkim gzymsem, który łączył nasze balkony. Po jakimś czasie znikł z osiedlowego horyzontu zabierając z sobą syna i wtedy mieliśmy za ścianą już tylko matkę z córką. Niestety zołzowatość matki odbijała się na dziecięcych relacjach i żadna z osiedlowych dziecięcych grup nie przyjęła tych dzieciaków do swojego grona. Przeciwnie, „zołzowe” dzieci były obwiniane za wszelkie krzywdy. Do dziś pamiętam aferę, która wstrząsnęła blokową społecznością, w sprawie zaginionej lalki, rzekomo skradzionej przez zołzową córkę…

        Wiele lat potem:

        Zołza się zestarzała. Dorosła już córka poszła „na swoje”, urodziła swoje dzieci. Osamotniona matka nadal pielęgnowała izolację od otoczenia, a swoje złości wylewała poprzez głośne monologi kierowane w pustą przestrzeń klatki schodowej, do nikogo. Na balkonie należącym do wspólnej klatki schodowej suszyła na słońcu swoje długie, siwe włosy. Jedyną osobą, która ją odwiedzała był córki syn. Przychodził sam, bez matki, wykonywał drobne prace domowe dla babci, która odzywała się do niego całkiem „ludzkim głosem” a nawet pieszczotliwie. Złagodniała chyba.

        Jeszcze kilka lat potem:

         Opiekujący się babcią wnuk po jej śmierci odziedziczył mieszkanie i po gruntownym remoncie wprowadził się tam z nowo poślubioną żoną. Nie pamiętam już jak do tego doszło, ale zaprzyjaźniliśmy się! Wnuk Zołzy okazał się uroczym, młodym, mężczyzną, a jego żona jeszcze bardziej :) Już nie po gzymsie, ale normalnie przez drzwi odwiedzaliśmy się okazjonalnie, popijali kolorowe drinki w towarzystwie ich mamy ( tej posądzanej o kradzież lalki) oraz wymieniali sąsiedzkie uprzejmości. A to smaczne pomidorki dla młodej gospodyni, a to przejęcie opieki nad rybkami w akwarium gdy młodzi podróżowali itp. Było miło do czasu gdy  powiększona o malutkiego dziedzica, młoda rodzina przeniosła się do większego lokum. Wtedy przez moment rozważałam powiększenie własnej przestrzeni mieszkaniowej o ten lokal. Niestety, zabrakło finansów i odwagi. Wrrr… do dziś żałuję. Zamiast transakcji handlowej było czułe pożegnanie i okazjonalne kontakty potem.

        Dobra passa na fajnych sąsiadów jednak trwała nadal. Po krótkim okresie sympatycznych lokatorów krótkoterminowo wynajmujących doszło do radykalnej zmiany właściciela. Też wyszło na dobre! Pan Nowy Sąsiad oprócz wysokiej kultury osobistej wniósł do życia Wspólnoty dbałość o przestrzeń zieloną pod naszymi balkonami. Ba, założył i pielęgnował prawdziwy ogród krzewowo - kwiatowy. Aż miło popatrzeć na okazałe hortensje, które „odziedziczyłam” po jego wyprowadzce. 


         No, a co teraz? Mam kolejnego, super sąsiada! Kwiatków wprawdzie nie hoduje, ale roztacza ożywczą, uroczo młodzieńczą aurę! Taki co to  pomoże i zagada i dobrą książkę do czytania podrzuci oraz nie narzeka (przynajmniej głośno nie narzeka) na podstarzałe sąsiedztwo wokół:)

        Morał z tej opowieści jest taki: Zołzowatość nie jest dziedziczna i nie wnika w ściany jak grzyb jakiś :)  Dobrych Sąsiadów cenić trzeba jak rodzinę.

 


 

 


 

26 komentarzy:

  1. Klik dobry:)
    Ta zołzowatość Zołzy była potrzebna, skoro po latach stała się inspiracją do napisania tak ciekawego wspomnienia.
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko w życiu jest potrzebne:) Do tej pory gdy patrzę na gzyms łączący balkony wyobrażam sobie pełzającego po nim mężczyznę - to był wyczyn godny akrobaty.
      Macham przyjaźnie w odpowiedzi na pozdrowienia:)

      Usuń
  2. Zgadzam się z podsumowaniem tekstu. Szanujmy się. A tak całkiem na marginesie pamiętam ze szkoły podstawowej i jej pierwszych klas jak dostaliśmy na klasówce odmianę przez przypadki " dobry sąsiad". Mój ławkowy kolega odmienił przez osoby i wyszło mu:
    Ja dobry sąsiad
    Ty dobry sąsiad
    On dobry sąsiad.
    Czyż on nie był prekursorem dobrego sąsiedztwa?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo bystry i głęboko myślący był ten kolega. Doceniam zgodę na podsumowanie tekstu:)) Też jesteś moim sąsiadem!

      Usuń
  3. Wywołałaś, Bet, u mnie w materii sąsiadów, wspomnienia. O moich sąsiadach. Dobrze pamiętam tych pierwszych w Polsce, po wojnie, na ziemiach pruskich (bo rodzice nie mieli do czedgo wrócić). Muszę z tym tematem usiąść i ułożyć sobie, jak to było od nastoletnich czasów. Będzie nieco to trudne, z tego powodu, że adresów za mną sporo jest. Pomyślę.

    Honiewicz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myśl, myśl! Jeśli zechcesz skorzystać z mojego bloga do publikacji to serdecznie zapraszam. Zapowiada się bardzo ciekawa historia.

      Usuń
  4. Jak dobrze mieć sąsiada, on wiosną się uśmiechnie, jesienią zagada ...
    Przypomniała mi się ta piosenka Alibabek, bo to były piękne i dobre czasy. Z sąsiadami różnie bywało, ale "zołzowatości" było niewiele. Przez pierwsze lata (1963 -1968 r.) w moim bloku w klatce było b. przyjemnie, czysto, w oknach firanki i kwiatki. Do sąsiadów chodziło się z jajkiem święconym, albo z jajkiem do śmigusa dyngusa, corocznie spotykaliśmy się u kogoś w mieszkaniu, albo w świetlicy zanim jeszcze powstały tam suszarnio - pralnie. Praktycznie po wypadkach marcowych z 1968 r. atmosfera zaczęła się psuć. Nie mieliśmy w klatce Żydów, którzy mieli być deportowani, ale byli ich znajomi. Pojawiła się nieufność, a potem nawet wrogość, i tak chyba jest do dzisiaj. Chyba, bo od 1993 r. mieszkam już w innym miejscu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobre sąsiedztwo samo się nie zbuduje. Czasem wystarczy drobny gest w kierunku do "nowych" i bywa, że "ułoży nam rok się":)) Kwiatki w oknach też nie wymagają zbyt wiele pracy a robią swojska atmosferę. Jasne, że ogólna sytuacja polityczna może wpływać na układy sąsiedzkie choć nie powinna.
      Tak, jak prawie wszystko w życiu, zależy od ludzi i ich nastawienia do świata.

      Usuń
  5. Dziś prawdziwych... sąsiadów już nie ma! 😁 Przynajmniej u mnie.

    Osiedle, na którym mieszkam obecnie zbudowano w latach sześćdziesiątych.
    A było tak: wprowadziliśmy się tu (z moimi dziadkami, rodzicami i my - dwie siostry) na początku tych lat. Fajnie było - osiedle nówka, wokół ziemia, rury, resztki cegieł i...trzepaki, wiele trzepaków! i dzieci, wiele dzieciaków.
    Było całkiem bezpiecznie - mimo, że umorusani biegaliśmy do późnego zmierzchu.
    Każda pani - to była ciocia i bez ceregieli można było zwrócić się do niej (nich) ze swoimi dziecięcymi problemami.
    O szklance mąki, cukru czy o jajach nie będę nawet wspominać, że się "pożyczało".
    Były osiedlowe "złote rączki", amatorzy- elektrycy, hydraulicy... zresztą, co ja się tu rozpisuję...?
    Mieszkając tu, skończyłam podstawówkę, liceum, wyprowadziłam się podczas studiów.
    W tym czasie osiedle wypiękniało, zazieleniło się, zadrzewiło, powstały parki, place zabaw... zmieniały się kolejne pokolenia mieszkańców.

    Wróciłam tu po wielu latach, by zaopiekować się chorą mamą (dziadkowie i ojciec też już odeszli) i co zastałam?
    Każdy blok otoczony własnym płotem, odgradzającym własność Wspólnot, skończyło się "chodzenie na szagę" , a dojście do sklepów i środków komunikacji wyznaczają wąskie chodniki. Zupełnie, jak w labiryncie. Zupełnie, jak w getcie. Brrr...
    Mieszkania są w większości wynajmowane, lokatorzy żyją w nich przelotem/chwilowo, przeważa język ukraiński, rzadko kiedy wymieniają "dzień dobry", z tego powodu, że nie zdążą się nawet poznać i znikają dalej, starszych ludzi już prawie nie widać... oj, czasami, zagubieni, proszą o pomoc, bo zapomnieli kodu do wejścia/bramy... lub dawną drogę zagrodził im płot.
    Tak że tak...

    Wkrótce też planuję stąd wyprowadzkę.
    I chyba się cieszę.


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znowu nowe wyrażenie: "na szagę":)) Tego nie znam. U nas chodzi się "na skróty".
      Twój opis osiedlowego życia z dawnych lat zgadza się z moim. A skoro mój i Twój jest taki sam to znaczy, że wszędzie tak było:)) A potem się zmieniło...
      U mnie też sporo ludzi mieszkających przelotnie i bez chęci do integracji. Ale nie ustaję w wysiłkach i zagaduję miło i jak na razie z jednym mi się udało zasąsiadować. Tak więc wiele zależy od indywidualnych cech człowieka takiego "przelotnego".
      Na szczęście nie ma u nas grodzenia Wspólnot - wszystkie ścieżki wspólne!
      A zwyczajowe "Dzień dobry" powinno obowiązywać wobec każdego kogo widzi się przynajmniej kilka razy. Zachwycał mnie obyczaj pozdrawiania się wzajemnego turystów mijających się na szlakach górskich. Taki niepisany kodeks wędrowców.
      Może trafisz na bardziej przyjazne miejsce skoro przeprowadzka w planie:)

      Usuń
    2. Wiesz, na moją "młodą starość" 😉nie bardzo chce mi się szukać nowego gniazda, ale tak się złożyło, że trza.
      Myślę jednak, że wszędzie będzie mi sympatyczniej, bo przestanę stale porównywać, jak to kiedyś tu fajnie było, a jak obco jest teraz.
      Z natury jestem wesołkiem i szczerzę zęby do każdego napotkanego ludzia.
      Nieraz aż dziwnie mi się taki ludź przygląda, gdy okaże się mrukiem czy gburem.
      Bardzo tęsknię za starym osiedlowym luzikiem, ogólną życzliwością i wzajemną empatią... choć, oczywiście - bez przesady: ja też lubię odrobinę dystansu i prywatnej przestrzeni.
      Wszelkim wścibskim babom, niestrawnym zołzom, zrzędliwym dziadygom, matkom różańcowym z rodziny radia M., ciotkom wysiadującym po przychodniach i licytującym, kto bardziej chory, malkontentom i marudom - mówię na pohybel!

      Myślisz, że udźwignę asymilację?? 🤭🤣🤣🤣

      Usuń
    3. Jasne, że udźwigniesz! A nawet wprowadzisz tam nową jakość życia>
      Imprezka integracyjna jest nieuchronna:))

      Usuń
    4. Nie wiem czemu, ale z Lilką b. często się zgadzam (wiek, poglądy?). Faktycznie te bloki ogrodzone parkanami, pachołkami, progami zwalniającymi, bramami elektronicznymi to istna plaga. Też kiedyś chodziłem na "szagę", czyli na przełaj. Dzieci kiedyś to było utrapienie boskie, a teraz cisza. Przejmująca cisza.

      Usuń
    5. Ja z Lilką też tak mam:)) Bo jest z "naszej półki" - łączą nas młode lata przeżyte w tym samym czasie i podobnie poukładane poglądy.
      Tak sobie teraz pomyślałam, że tego wspominanego przez Lilkę "luziku, życzliwości i empatii" to już nawet w wielu rodzinach brakuje. Budowane. są niewidzialne płoty z codziennych zajęć, których jest ogrom. Wszystko i każdy pędzi w szalonym tempie. Na "luziki" brakuje już czasu.

      Usuń
  6. Myślałem, tyle że krótko. To i krótko będzie o tych pierwszych. Jak napisałem wyżej, tych pierwszych sąsiadów, Polaków (choć nie tylko), pamiętam jako ciepłych, życzliwych, pomocnych, serdecznych, jednym słowem wspaniałych. Mieszkańcy domków, sąsiedzi, to głównie byli wojskowi. Ci od Andersa, i ci od Berlinga. Żyjący w świetnej komitywie. Naturalnie ci od Andersa nieco wyżej głowy nosili. To słowa moich rodziców.
    Była to krótka uliczka (ślepa) z czternastoma domkami (dwa pierwsze początkujące uliczkę piętrowe, potem parterowe), z ogródkami, sadami (no, może sadkami).

    Zielono więc było, płoty wypełnione krzewami. A, uliczka, nie betonowa, nie asfaltowa, a bardzo drobnym tluczniem w kolorze granatowym. Po wielkim opadzie deszczu w piętnaście minut robiła się sucha. Coś fenomalnego! Nigdzie później nie spotkałem takiej nawierzchni.
    No, a sąsiedzi w różnym wieku od czterdziesolatów, do pięćdziesięciopięciolatków, z dziećmi od takich, jak ja dziesięcilatek wtedy, do dwudziestoletnich kawalerów i panien. Ci ostatni szybko opuszczali swoich rodziców i domy i uliczkę. Ja nieco dłużej, bo nastolatkiem byłem, gdy przybyłem tam.
    Wróciłem tam po latach by zamknąć pewien rodział życia. Zastałem, a właściwie nie zastałem tamtej uliczki. Była już inna bez tamtej nawierzchni. Inni też ludzie, nowi.
    Honiewicz


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brakuje mi w tym opisie lokalizacji. Domyślam się, że chodzi o Ziemie Odzyskane a wojskowi zasiedlali opuszczone domy?

      Usuń
    2. To Zachodniopomorskie. Wojskowi pewnie w opuszczonych domach zamieszkali. Ludność niemiecka, prusacy uciekali przed ,,wyzwolicielską armią". Kaszubi pozostali, było ich jednak niewielu. Przynajmniej w Zachodniopomorskiem. Rerelacji sąsiadów, jak to było nie pamiętam. Ja z rodziną w 1949 przybyliśmy.
      Aparat państwa juź funkcjonował. Szkoły również.
      Honiewicz

      Usuń
    3. Tak myślałam, że o ten region chodzi. Cały czas myślę o opisanej przez Ciebie granatowej drodze:) To musiał być jakiś wyjątkowy rodzaj kamienia występujący w tamtym regionie. Mało znam się na geologii więc nie potrafię wskazać co to mogło być. Chyba, że był to odpad po jakiejś produkcji?

      Usuń
  7. Na tym czymś bardzo dobrze się gralo w palanta. Znakomicie się odbijała piłka.
    Honiewicz

    OdpowiedzUsuń
  8. Sąsiedzi....
    Nasze pierwsze dwa mieszkania po ślubie to były PRL-owskie M-3, w tym drugim było już nas troje.
    Mieszkania w blokach podobnych mieszkań, pierwszy - niewielki, drugi - duuuży - 10 pięter, ponad 100 mieszkań.
    Jakoś tak wyszło, że w pierwszym znaliśmy dwójkę sąsiadów, ale była to bardzo luźna znajomość, a w tym drugim - nikogo.
    Wszystko nadrobiliśmy w 3. mieszkaniu, rodzina rozrosła się do 4 osób, mieszkanie do M-6. Niewielki blok - 4 kawalerki i 20 mieszkań jak nasze. I bardzo dobre i żywe kontakty sąsiedzkie. Na pewno wpływ na to miała duża ilość dzieci i wspólne zabawy na trzepaku.
    Australia - własny dom, dwójka sąsiadów. Oboje z pewną rezerwą w stosunku do migrantów. Jeden z sąsiadów był weteranem Bitwy pod Tobrukiem i z tych czasów wiedział coś o Polce. Wraz z żoną byli bardzo pomocni i życzliwi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za te wspomnienia. Z tego co piszesz wynika, że dobre stosunki sąsiedzkie nie mają specjalnie dużego związku z wielkością zamieszkiwanego budynku. Zarówno w wielkim bloku jak i samodzielnym domku bywa po prostu różnie. Wszystko zależy od ludzi:))

      Usuń
  9. Na zakolegowanie się z sąsiadami trzeba mieć czas. Ale kiedy? Do matury mieszkałem w trzech końcach Polski nie licząc miejscowości i mieszkań. Po studiach w dwóch miastach, w kilku mieszkaniach. Teraz stabilniej, ale sąsiedzi się zmieniają. (Mareczek)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "On był stały tylko one się zmieniały" - taki cytat mi się przypomniał, ale nie pamiętam kto to wymyślił:))

      Usuń
    2. Oczywiście Jan Izydor Sztaudynger (Mareczek)

      Usuń
    3. Och, dziękuję bo się męczyłam szukając w pamięci odpowiedzi:))

      Usuń

Dla błądzących - pomoc przy komentowaniu:

Jeśli nie masz konta w Google wybierz opcję:

- Anonimowy, ale podpisz się pod treścią komentarza, proszę.

- Nazwa/adres URL w okienku Nazwa wpisz swój nick lub imię, a w okienku adres URL wkopiuj adres swojego bloga

Za wszystkie komentarze bardzo dziękuję.